Z
lekkim opoźnieniem, ale dziś opowiem Wam o nietypowych zastosowaniach szminki w
Tatrach. Tych, którzy nie dzielą mojego zamiłowania do skał, lin i żelastwa (a
także zmęczenia, potu, strachu i tym podobnych atrakcji), uprzedzam, że moja
opowieść może wydać się dziwna. Tych, którzy moje zamiłowanie nie tylko dzielą,
ale także są bardziej doświadczonymi taternikami (czyt. są taternikami),
uprzedzam, że moja opowieść może wydać się głupia. Tak, czy inaczej, dziwnie,
czy głupio, słowo się rzekło i o szmince być musi.
Szminka
słodziutka, tłuściutka i dość droga siedzi sobie w mojej kieszeni, bo w górach
często pierzchną mi usta. Stoimy z moim
partnerem pod filarem Staszla (Droga prowadzi jedenastoma wyciągami na Zadni
Granat. Od lewej strony ogranicza ją charakterystyczny, czarny, widoczny z
daleka Żleb Staniszewskiego). To piąty dzień naszego wspinania w Tatrach i
wydaje nam się, że jesteśmy już bardzo doświadczeni. Przetrwaliśmy gradową
burzę na Kościelcu. Zaliczyliśmy w dobrym tempie (i bez wpadek) kilka innych
dróg. Przyzwyczailiśmy się do granitu, przećwiczylismy zjazdy. Cóż może nas
zaskoczyć? Zwłaszcza, że jesteśmy przecież ostrożni. Rozważni. Przygotowani.
Dlatego też planujemy po pierwszych pięciu wyciągach wycofać się trawiastym
tarasem do Koziej Dolinki, a dalej do dobrze znanego turystom szlaku do
Zmarzłego Stawu. Jest dziewiąta rano, niebo błękitne, szara skała przed nami
wygląda przyjaźnie.
Szpeimy się,
zostawiamy plecaki pod skalnym załomem (tak, żeby w razie deszczu nie zmyła ich
płynąca Żlebem Staniszewskiego woda) i ruszamy.
Pierwszy
wyciąg, drugi - słońce dociera do ściany i zaczyna ogrzewać nam plecy - trzecy wyciąg,
ach, jak jest pięknie! Czwarty wyciąg też puszcza bez problemów, przed nami jeszcze jednen i kończymy dzień, choć dopiero
mija południe.
I tu
zaczynają się problemy. Źle odczytawszy schemat drogi, mój partner zamiast iść pionowo
do góry, odbija w lewo. Asekurując ze swojego stanowiska, nie widzę, że wspina
się w paskudnej kruszyźnie na prawej ścianie żlebu Staniszewskiego... Długo by
opowiadać, w jaki sposób wracamy na prawidłową stronę filaru i długo by
tłumaczyć, jakie zagrożenia niesie ze sobą szwendanie się po kruchych żlebach. Dość,
że pochłonia to sporo nerwów i sporo czasu. A kiedy wreszcie w jednym kawałku
docieramy spowrotem do naszej drogi, spotykamy Weterana.
Weteran
ma siedemdziesiąc dwa lata i prowadzi trzyosobową grupkę licealistów.
W nieczęstych chwilach, kiedy akurat na nich
nie krzyczy („Jak mi tu, baranie, tę linę układasz?” albo też „Wrastasz w tę skałę, gówniarzu, czy się wspinasz może?!”), namawia nas, żebyśmy nie tylko
cofnęli się o jeden wyciąg niżej („Ominęliście najpiększniejszą płytę na
drodze!”), ale też poszli za nim i jego licealistami kolejne sześć wyciągów
wyżej. Uwiedzeni jego doświadczeniem, zapominamy, że pewnie nie
przychodzi mu do głowy, jak bardzo niedoświadczeni jesteśmy my. Weteran
prowadzi swoich licealistów, biegnąć po skale do góry, bez zakładania
przelotów, aż znajdzie miejsce na stanowisko.
Tam, jak widzimy z oddali, starą modą wyciąga młotek i wbija
sobie haki. Licealiści, bezpieczni, na wędkę idą do góry w rytmie sarkań
Weterana. No, skoro oni mogą, to i my! Zjeżdżamy o jeden wyciąg niżej,
pokonujemy „najpiękniejszą płytę” i w najszybszym (na jakie nas stać) tempie
podążamy za Weteranem.
Znów
nie bierzemy pod uwagę, że tempo wspinania nie zależy od naszej fizycznej
sprawności, tylko od naszej wybitnej niesprawności w operowaniu linami. Że zostając
zbyt daleko w tyle, nie wystarczy nam widzieć Weterana o trzycieści metrów
wyżej, bo i tak nie będziemy umieli szybko ocenić, którędy biegnie droga. Że
około siódmej wieczorem, przed ostatnim wyciągiem, stracimy Weterana i jego
licealistów z oczu.
No
dobrze. Za ostatnim wyciągiem powinna być ścieżka przecinająca bezpieczny na
tej wysokości Żleb Staniszewskiego, prowadząca do szlaku na Orlej Perci. I
ściażka biegnąca w prawo, obchodząca wierzchołek Skrajnego Granatu, także
prowadząca do szlaku.
Wszystko
pod kontrolą. To ostatni wyciąg.
O
ósmej wieczorem zaczęło się sciemniać. Nie
znaleźliśmy ani jednej z dwóch ścieżek. Stojąc na ostatnim stanowisku (Ostatnim?
Przecież nade mną tylko skała i skała!), byłam zbyt daleko od mojego partnera,
żeby krzyczeć do niego, że nie ma się po co śpieszyć. Dopiero, kiedy wpiął się
do stanowiska, cały spocony, usmiechnęłam się najcieplej jak umiałam. I powiedziałam,
że dalej nie możemy iść.
-
Jak to? Przecież to koniec! Przecież znasz szlak jak włąsną kieszeń! – z lekkim
oburzeniem odparł mój partner. Bardzo pilnując, żeby nie zapomnieć o ciepłym
uśmiechu, wytłumaczyłam mu, że tak, szlak znam. Ale go stąd nie widzę. Że szlak
w Tatrach wygląda inaczej niż szlak w szkockich Górach Kaledońskich. Że ruszanie się gdziekolwiek po ciemku jest większą głupotą, niż wszystkie, które do tej pory popełniliśmy.
No
dobrze. A gdzie latarki, spyta roztropny Czytelnik.
Otóż,
latarki na dole w plecakach. Razem z jedzeniem, wodą i świetnie wyposażoną
apteczką z kocem ratowniczym. Nie, nie powinniśmy byli ich zostawiać pod
szlakiem, nawet planując tylko pięć pierwszych wyciągów. Nie, nie powinniśmy
dać się podpuścić Weteranowi, żeby iść dalej.
Szybki
telefon do TOPRU.
-O,
dobry wieczór – zaczynam radosnym tonem – bo my tu mamy taką sytuację trochę...
(Cisza
po drugiej stronie linii jakby gęstnieje)
-No,
ten, tego... bo my będziemy spowrotem dopiero rano.
(Cisza.
)
-Znaczy,
ten, no.. – kontynuuję nieśmiało – a pogoda, pogoda dobra ma być?
Padły
pytania. Czy jesteśmy przygotowani na biwak („Tak, tak, jasne...”). Dlaczego
nie mamy światła („Mamy, tylko takie troche słabe, taka ładna noc.. Zotstaniemy
tu sobie”). Oraz stwierdzenia. „Przytulać się. Nie dzwonić o trzeciej w nocy,
że zimno”. Oraz „ale z was charchały.”
Z
pokorą przyjmując krytykę i czując się, nie przymierzając, jak charchał (cokolwiek
to znaczy) znalazłam przyjazną półkę, gdzie przygotowaliśmy siedzisko, izolując
się od zimnej skały zwiniętymi linami.
I
usiedliśmy.
Noc
była piękna. Gdyby padało, wątpie, czy wytrzmymalibyśmy do rana w
tych samych ubraniach, w których wspinaliśmy się w słońcu. Ale bezchmurne niebo i wyż atmosferyczny oznaczały, że po zmroku temperatura spadła prawie do
zera. Nie poszlismy spać, żeby nie przegapić pierwszych oznak hipotermii.
O
drugiej w nocy wzszedł księżyc. Spadały gwiazdy. Śpiewaliśmy
wszystkie znane nam piosenki i graliśmy we wszystkie znane nam gry słowne.
Było
zimno. Bardzo, bardzo zimno.
Zziębniętą
ręką wymacałam w kieszeni szminę owocową. Tłuściutką i dość drogą. Posmarowałam
sobie usta i zaraz wszystko zlizałam. Posmarowałam jeszcze raz. Znowu zlizałam.
-Andy? Chcesz pół szminki?
-A
na co mi?
-Wiesz
co, bo tłusta taka... Trochę kalorii...
-No –
mój parter zawahał się chwilkę – no, daj.
I
tak zjedliśmy szminkę owocową, tłuściutką, dość drogą. A później zjedliśmy
jeszcze krem do rąk z wosku pszczelego, który znalazłam w drugiej kieszeni. I
choć ani jedno, ani drugie nie było pyszne, wydawało się wtedy
najrozsądniejszym rozwiązaniem. I pozwoliło nam utrzymać temperaturę ciała i
dobry humor o tych kilka godzin dłużej.
O
czwartej rano nie mogliśmy się doczekać już na wschód słońca.
O
piątej zaczęłam gadać od rzeczy. Mój partner twierdzi, że przez dobrych kilka
minut był pewien, że się wychłodziłam. Że sama z tej góry nie zejdę. Ja
twierdzę, że było mniej dramatycznie i po prostu zasnęłam. Tak czy inaczej, słońce, które wzeszło niecałą
godzinę później, przywróciło mi energię. Rozruszaliśmy się, zorgrzaliśmy się i
zaczęliśmy wcielać w życie plan, który powtórzyliśmy w nocy chyba milion razy.
Zwinąć
jedną linę. Drugą złożyć na pół, skracając dystans między sobą do trzydziestu
metrów. Prowadzić możliwie
najkrótsze wyciągi z trzech, czterech blisko osadzonych przelotów (tak na prawdę
teren nie wymagał asekuracji, ale po nieprzespanej nocy woleliśmy nie ryzykować
tego jednego fałszywego kroku, który wystarcza, żeby z gracją zwalić się w
dół). Uśmiechać się. Myśleć o parówkach i wodzie w plecakach.
Kiedy
staneliśmy na szczycie Skrajnego Granatu była ósma rano. Wścielke niebieskie
niebo, widoczność aż po najdalsze wierzchołki Tatr Słowackich i słońce.
Mój rozsądny partner, który sam z siebie w
życiu nie popełniłby takiej głupoty, jaką jest rozpoczęcie samodzielnego wspinania
w Tatrach z prawie zerowym wysokogórskim doświadczeniem, uśmiechnął się bardzo szeroko.
I powiedział, że za taki widok i taką radość, jaką było tamtego ranka
znalezienie szlaku turystycznego, cena jednej nocy w zimnie to bardzo niedrogo.
Nim dopadliśmy do plecaków i prowiantu, minęło dwadzieścia
dziewięć godzin bez snu. Dwadzieścia osiem bez jedzenia i wody.
Tak,
mieliśmy móstwo szczęścia. Nie, nie zamierzamy rezygnować z działalności w
Tatrach. Zamierzamy się u c z y ć.
Nauczyliśmy
się już (choć niby każdy podręcznik to mówi, a jednak udało nam się to
zignorować), żeby nie zostawiać plecaków pod drogą. O ile przyjemniej spędzili
byśmy noc pogryzając czekoladę, popijając herbatę, zawinięci w cieplutką folię
ratowniczą. Zabawne, że wychodząc na szlak turystyczny, nie przyszło by mi do
głowy nie wziąć plecaka. Idąc się wspinać, mój instynkt wspinacza sportowego, chcącego iść do góry z minimalnym obciążeniem, zatriumfował nad
zdrowym rozsądkiem.
Słowa pocieszenia napłyneły w formie maila od
mojego drogiego znajomego, przewodnika i Toprowca, który dziesięć lat temu
uczył mnie w podkrakowskich skałach stawiać pierwsze wspinaczkowe kroki.
“Na
Wasze wyczyny tatrzańskie krzyczeć nie mogę, bo dzielność też ma swoją wartość.
Aczkolwiek kibel na Staszlu z lecie, w dobrych warunkach - to swoisty rekord. A
może chodziło o nieco romantyzmu;)?
Tak
czy owak gratuluję, Tatry nie są łatwe.”
I to tyle. Może jeszcze powinnam
wytłumaczyć, że „kibel” to nie przymusowa toaleta, ale przymusowe nocowanie w
górach.
Następnym razem obiecuję, że będzie już
nie o górach, no i mniej technicznie. Ogólnie, bardziej interesująco dla tych,
dla których słowa takie jak „karabol” i „zacięcie” są dość tajemnicze. Obiecuje
również, że zamiast o zimnie, będzie o tropikalnym upale. I że mimo tropikalnej
szerokości geograficznej, będzie zupełnie jak w dowcipie, w którym spotyka się Polak,
Niemiec i Rosjanin.