wtorek, 20 listopada 2012

O tym, jak spotkałam się z burmistrzem Londynu


Obiecywałam tropiki, upały, ale niesety. Pojawiły się sprawy większej wagi i takie tam beztroskie opowieści, będą musiały poczekać. Dziś będzie o tym, jak doszło do mojego spotkania z burmistrzem Londynu Borisem Johnsonem. Sami rozumiecie, że to nie może czekać.

Los prowadził mnie do tego spotkania przez dwa ostatnie lata. Zaczęło się błaho, od planowanego na październik 2010 wyjazdu do Japonii. Usiadłam do komputera, żeby kupić bilety lotnicze na miesięczny pobyt w kraju kwitnącej wiśnii i hybrydowych silników. Wstałam od komputera z bilem „tam” na na pierwszego października i „spowrotem” na kilka dni przed Świętami. No, bo przecież wizy do Japonii dają na trzy miesiące, tak?  

Zadowolona z siebie, żeby jakoś między tymi wiśniami się poruszać, chciałam przystąpić do kupna biletów kolejowych. Spojrzałam na swoje konto i na ceny biletów. Za chwilę jeszcze raz na konto. I na ceny biletów.

W następnej chwili przeglądałam oferty używanych rowerów.  I znalazłam. Niebieski stalowy Triumph z lat siedemdziesiątych, szosówka damska. Pewnego jesiennego wieczora zapuściłam się więc w mroki uroczej londyńskiej dzielnicy Tottenham i wymieniłam osiemdziesiąt funtów na nieserwisowany od dwudziestu lat rower.  

Do wyjazdu do Japonii zostały niecałe dwa miesiące, zahaczyłam się więc szybciutko, jako sprzedawca w sklepie rowerowym („Bo ja się szybko uczę takich technicznych rzeczy”), uzyskując tym samym dostęp do cennych porad i części w cenach hurtowych. Alleluja.

W pierwszej kolejności, z kierownicy pofrunęły trzydziestoletnie hamulce, zwane tu wdzięcznie suicide levers, czyli klamkami śmierci. Po przeczesaniu całego miasta udało mi się znaleźć rzecz w Polsce zupełnie normalną, a w Anglii zupełnie egzotyczną – tylną piastę z hamulcem torpedo, na której zbudowałam (sama!) nowe koło. (Dla tych, co nie pamiętają swoich Rometów z dzieciństwa, przypominam – pedałujemy w tył, hamujemy.) Troszkę czyszczenia, troszkę świeżego smaru i Triumph był gotowy na Japonię. Jeszcze kilka tygodni strachu i ja też przyzwyczaiłam się do lewostronnego ruchu angielskiego i specyficznego pojęcia drogowego savoir-vivre. Po powrocie z Japonii nie wyobrażałam sobie, żeby znów wsiąść do londyńskiego metra. Tłok, smród, wieczne opóźnienia i sto dwadzieścia funtów za bilet miesięczny ostatecznie przekonały mnie do uroków jednośladu.

Od tamtej pory pożegnałam się ze stalowym przednim kołem, a także z kierownicą typu baranek, która skrzywiła się w wyniku gwałtownego spotkania z nawierzchnią asfaltową. (W wyniku tego samego spotkania złamała się także jedna z pomniejszych kości w mojej prawej ręce. Tej części nie udało się niestety tak łatwo wymienić.) Jeszcze tylko nowy suport (takie cudo między pedałami) i wszystko będzie przepięknie. A skoro już wspomniałam pedały, to trzeba powiedzieć, że w zeszłym tygodniu rower przyozdobiła para Shimano A530, moje pierwsze pedały na zatrzaski. Efektem tego jest dziura na kolanie ostatniej przyzwoitej pary jeansów. Sceptykom, o zaletach przypięcia nóg do pedałów opowiem innym razem, bo przecież ten post miał być o czym innym - o moim spotkaniu z burmistrzem Londynu!

Pedałując więc wczoraj spokojnie na poranny wykład z medioznawstwa porównawczego, zatrzymałam się na czerwonym świetle na skrzyżowaniu Farringdon i Clerkenwell. Obok mnie zatrzymał się Boris Johnson. Spojrzał na mój rower, ja spojrzałam na jego. 

-Dzień dobry, panie burmistrzu.
-Dzień dobry  pani.
-Miłego dnia, panie burmistrzu.
-Dziękuję pani.



I Boris skręcił w lewo do Blackfairs, a ja pojechałam prosto w stronę kampusu. Miło jest wiedzieć, że autor kampanii na rzecz poruszania się rowerem po Londynie sam czasem rezygnuje z szofera. Może to dlatego  nie słynie z  najlepszej fryzury?





środa, 31 października 2012

Szminka vol. 2


Z lekkim opoźnieniem, ale dziś opowiem Wam o nietypowych zastosowaniach szminki w Tatrach. Tych, którzy nie dzielą mojego zamiłowania do skał, lin i żelastwa (a także zmęczenia, potu, strachu i tym podobnych atrakcji), uprzedzam, że moja opowieść może wydać się dziwna. Tych, którzy moje zamiłowanie nie tylko dzielą, ale także są bardziej doświadczonymi taternikami (czyt. taternikami), uprzedzam, że moja opowieść może wydać się głupia. Tak, czy inaczej, dziwnie, czy głupio, słowo się rzekło i o szmince być musi.

Szminka słodziutka, tłuściutka i dość droga siedzi sobie w mojej kieszeni, bo w górach często pierzchną mi usta.  Stoimy z moim partnerem pod filarem Staszla (Droga prowadzi jedenastoma wyciągami na Zadni Granat. Od lewej strony ogranicza ją charakterystyczny, czarny, widoczny z daleka Żleb Staniszewskiego). To piąty dzień naszego wspinania w Tatrach i wydaje nam się, że jesteśmy już bardzo doświadczeni. Przetrwaliśmy gradową burzę na Kościelcu. Zaliczyliśmy w dobrym tempie (i bez wpadek) kilka innych dróg. Przyzwyczailiśmy się do granitu, przećwiczylismy zjazdy. Cóż może nas zaskoczyć? Zwłaszcza, że jesteśmy przecież ostrożni. Rozważni. Przygotowani. Dlatego też planujemy po pierwszych pięciu wyciągach wycofać się trawiastym tarasem do Koziej Dolinki, a dalej do dobrze znanego turystom szlaku do Zmarzłego Stawu. Jest dziewiąta rano, niebo błękitne, szara skała przed nami wygląda przyjaźnie. Szpeimy się[1], zostawiamy plecaki pod skalnym załomem (tak, żeby w razie deszczu nie zmyła ich płynąca Żlebem Staniszewskiego woda) i ruszamy.

Pierwszy wyciąg, drugi - słońce dociera do ściany i zaczyna ogrzewać nam plecy - trzecy wyciąg, ach, jak jest pięknie! Czwarty wyciąg też puszcza bez problemów, przed nami jeszcze jednen i kończymy dzień, choć dopiero mija południe.

I tu zaczynają się problemy. Źle odczytawszy schemat drogi, mój partner zamiast iść pionowo do góry, odbija w lewo. Asekurując ze swojego stanowiska, nie widzę, że wspina się w paskudnej kruszyźnie na prawej ścianie żlebu Staniszewskiego... Długo by opowiadać, w jaki sposób wracamy na prawidłową stronę filaru i długo by tłumaczyć, jakie zagrożenia niesie ze sobą szwendanie się po kruchych żlebach. Dość, że pochłonia to sporo nerwów i sporo czasu. A kiedy wreszcie w jednym kawałku docieramy spowrotem do naszej drogi, spotykamy Weterana.

Weteran ma siedemdziesiąc dwa lata i prowadzi trzyosobową grupkę licealistów. W nieczęstych chwilach, kiedy akurat na nich nie krzyczy („Jak mi tu, baranie, tę linę układasz?” albo też „Wrastasz w tę skałę, gówniarzu, czy się wspinasz może?!”), namawia nas, żebyśmy nie tylko cofnęli się o jeden wyciąg niżej („Ominęliście najpiększniejszą płytę[2] na drodze!”), ale też poszli za nim i jego licealistami kolejne sześć wyciągów wyżej. Uwiedzeni jego doświadczeniem, zapominamy, że pewnie nie przychodzi mu do głowy, jak bardzo niedoświadczeni jesteśmy my. Weteran prowadzi swoich licealistów, biegnąć po skale do góry, bez zakładania przelotów, aż znajdzie miejsce na stanowisko. Tam, jak widzimy z oddali, starą modą wyciąga młotek[3] i wbija sobie haki. Licealiści, bezpieczni, na wędkę idą do góry w rytmie sarkań Weterana. No, skoro oni mogą, to i my! Zjeżdżamy o jeden wyciąg niżej, pokonujemy „najpiękniejszą płytę” i w najszybszym (na jakie nas stać) tempie podążamy za Weteranem.

Znów nie bierzemy pod uwagę, że tempo wspinania nie zależy od naszej fizycznej sprawności, tylko od naszej wybitnej niesprawności w operowaniu linami. Że zostając zbyt daleko w tyle, nie wystarczy nam widzieć Weterana o trzycieści metrów wyżej, bo i tak nie będziemy umieli szybko ocenić, którędy biegnie droga. Że około siódmej wieczorem, przed ostatnim wyciągiem, stracimy Weterana i jego licealistów z oczu.

No dobrze. Za ostatnim wyciągiem powinna być ścieżka przecinająca bezpieczny na tej wysokości Żleb Staniszewskiego, prowadząca do szlaku na Orlej Perci. I ściażka biegnąca w prawo, obchodząca wierzchołek Skrajnego Granatu, także prowadząca do szlaku.

Wszystko pod kontrolą. To ostatni wyciąg.

O ósmej wieczorem zaczęło się sciemniać.  Nie znaleźliśmy ani jednej z dwóch ścieżek. Stojąc na ostatnim stanowisku (Ostatnim? Przecież nade mną tylko skała i skała!), byłam zbyt daleko od mojego partnera, żeby krzyczeć do niego, że nie ma się po co śpieszyć. Dopiero, kiedy wpiął się do stanowiska, cały spocony, usmiechnęłam się najcieplej jak umiałam. I powiedziałam, że dalej nie możemy iść.

- Jak to? Przecież to koniec! Przecież znasz szlak jak włąsną kieszeń! – z lekkim oburzeniem odparł mój partner. Bardzo pilnując, żeby nie zapomnieć o ciepłym uśmiechu, wytłumaczyłam mu, że tak, szlak znam. Ale go stąd nie widzę. Że szlak w Tatrach wygląda inaczej niż szlak w szkockich Górach Kaledońskich. Że  ruszanie się gdziekolwiek po ciemku jest większą głupotą, niż wszystkie, które do tej pory popełniliśmy.

No dobrze. A gdzie latarki, spyta roztropny Czytelnik.

Otóż, latarki na dole w plecakach. Razem z jedzeniem, wodą i świetnie wyposażoną apteczką z kocem ratowniczym. Nie, nie powinniśmy byli ich zostawiać pod szlakiem, nawet planując tylko pięć pierwszych wyciągów. Nie, nie powinniśmy dać się podpuścić Weteranowi, żeby iść dalej. 

Szybki telefon do TOPRU.

-O, dobry wieczór – zaczynam radosnym tonem – bo my tu mamy taką sytuację trochę...
(Cisza po drugiej stronie linii jakby gęstnieje)
-No, ten, tego... bo my będziemy spowrotem dopiero rano.
(Cisza. )
-Znaczy, ten, no.. – kontynuuję nieśmiało – a pogoda, pogoda dobra ma być?

Padły pytania. Czy jesteśmy przygotowani na biwak („Tak, tak, jasne...”). Dlaczego nie mamy światła („Mamy, tylko takie troche słabe, taka ładna noc.. Zotstaniemy tu sobie”). Oraz stwierdzenia. „Przytulać się. Nie dzwonić o trzeciej w nocy, że zimno”. Oraz „ale z was charchały.”

Z pokorą przyjmując krytykę i czując się, nie przymierzając, jak charchał (cokolwiek to znaczy) znalazłam przyjazną półkę, gdzie przygotowaliśmy siedzisko, izolując się od zimnej skały zwiniętymi linami.

I usiedliśmy.

Noc była piękna. Gdyby padało, wątpie, czy wytrzmymalibyśmy do rana w tych samych ubraniach, w których wspinaliśmy się w słońcu. Ale bezchmurne niebo i wyż atmosferyczny oznaczały, że po zmroku temperatura spadła prawie do zera. Nie poszlismy spać, żeby nie przegapić pierwszych oznak hipotermii.

O drugiej w nocy wzszedł księżyc. Spadały gwiazdy. Śpiewaliśmy wszystkie znane nam piosenki i graliśmy we wszystkie znane nam gry słowne.

Było zimno. Bardzo, bardzo zimno.

Zziębniętą ręką wymacałam w kieszeni szminę owocową. Tłuściutką i dość drogą. Posmarowałam sobie usta i zaraz wszystko zlizałam. Posmarowałam jeszcze raz. Znowu zlizałam.

-Andy? Chcesz pół szminki?
-A na co mi?
-Wiesz co, bo tłusta taka... Trochę kalorii...
-No – mój parter zawahał się chwilkę – no, daj.

I tak zjedliśmy szminkę owocową, tłuściutką, dość drogą. A później zjedliśmy jeszcze krem do rąk z wosku pszczelego, który znalazłam w drugiej kieszeni. I choć ani jedno, ani drugie nie było pyszne, wydawało się wtedy najrozsądniejszym rozwiązaniem. I pozwoliło nam utrzymać temperaturę ciała i dobry humor o tych kilka godzin dłużej.

O czwartej rano nie mogliśmy się doczekać już na wschód słońca.

O piątej zaczęłam gadać od rzeczy. Mój partner twierdzi, że przez dobrych kilka minut był pewien, że się wychłodziłam. Że sama z tej góry nie zejdę. Ja twierdzę, że było mniej dramatycznie i po prostu zasnęłam. Tak czy inaczej, słońce, które wzeszło niecałą godzinę później, przywróciło mi energię. Rozruszaliśmy się, zorgrzaliśmy się i zaczęliśmy wcielać w życie plan, który powtórzyliśmy w nocy chyba milion razy.

Zwinąć jedną linę. Drugą złożyć na pół, skracając dystans między sobą do trzydziestu metrów. Prowadzić możliwie najkrótsze wyciągi z trzech, czterech blisko osadzonych przelotów (tak na prawdę teren nie wymagał asekuracji, ale po nieprzespanej nocy woleliśmy nie ryzykować tego jednego fałszywego kroku, który wystarcza, żeby z gracją zwalić się w dół). Uśmiechać się. Myśleć o parówkach i wodzie w plecakach.

Kiedy staneliśmy na szczycie Skrajnego Granatu była ósma rano. Wścielke niebieskie niebo, widoczność aż po najdalsze wierzchołki Tatr Słowackich i słońce.

Mój rozsądny partner, który sam z siebie w życiu nie popełniłby takiej głupoty, jaką jest rozpoczęcie samodzielnego wspinania w Tatrach z prawie zerowym wysokogórskim doświadczeniem, uśmiechnął się bardzo szeroko. I powiedział, że za taki widok i taką radość, jaką było tamtego ranka znalezienie szlaku turystycznego, cena jednej nocy w zimnie to bardzo niedrogo.

Nim dopadliśmy do plecaków i prowiantu, minęło dwadzieścia dziewięć godzin bez snu. Dwadzieścia osiem bez jedzenia i wody.

Tak, mieliśmy móstwo szczęścia. Nie, nie zamierzamy rezygnować z działalności w Tatrach. Zamierzamy się  u c z y ć.

Nauczyliśmy się już (choć niby każdy podręcznik to mówi, a jednak udało nam się to zignorować), żeby nie zostawiać plecaków pod drogą. O ile przyjemniej spędzili byśmy noc pogryzając czekoladę, popijając herbatę, zawinięci w cieplutką folię ratowniczą. Zabawne, że wychodząc na szlak turystyczny, nie przyszło by mi do głowy nie wziąć plecaka. Idąc się wspinać, mój instynkt wspinacza sportowego, chcącego iść do góry z minimalnym obciążeniem, zatriumfował nad zdrowym rozsądkiem.

Słowa pocieszenia napłyneły w formie maila od mojego drogiego znajomego, przewodnika i Toprowca, który dziesięć lat temu uczył mnie w podkrakowskich skałach stawiać pierwsze wspinaczkowe kroki.

“Na Wasze wyczyny tatrzańskie krzyczeć nie mogę, bo dzielność też ma swoją wartość. Aczkolwiek kibel na Staszlu z lecie, w dobrych warunkach - to swoisty rekord. A może chodziło o nieco romantyzmu;)?
Tak czy owak gratuluję, Tatry nie są łatwe.”

I to tyle. Może jeszcze powinnam wytłumaczyć, że „kibel” to nie przymusowa toaleta, ale przymusowe nocowanie w górach.

Następnym razem obiecuję, że będzie już nie o górach, no i mniej technicznie. Ogólnie, bardziej interesująco dla tych, dla których słowa takie jak „karabol” i „zacięcie” są dość tajemnicze. Obiecuje również, że zamiast o zimnie, będzie o tropikalnym upale. I że mimo tropikalnej szerokości geograficznej, będzie zupełnie jak w dowcipie, w którym spotyka się Polak, Niemiec i Rosjanin.







[1] Czyli przygotowujemy sprzęt, czy też, wg terminologii wspinaczkowej, szpej, wieszając jego elementy na założonych uprzednio uprzężach
[2] Płyta, to tak jak np. zacięcie, czy komin, jedna z formacji skalnych, po których można się wspinać. Jak sama nazwa wskazuje, jest płaska
[3] Wg obowiązującej obecnie w środowisku wspinaczkowym etyki, nie należy niszczyć skały, wbijając w nią haki. Zamiast tego, używa się cudownych wynalazków, takich jak kości, friendy, czy taśmy, które pierwszy wspinający się partner osadza w skale, a drugi, bez uszczerbku dla niej, wyjmuje. Użycie haków jest akceptowalne w sytuacjach, kiedy nie ma innego wyjścia, czyli np. ewakuacja z drogi



fot. A. Day | kiell.com

środa, 17 października 2012

Do czego może się przydać szminka w Tatrach...

Nie mogę w to uwierzyć. Mimo ciężkiej i nieuleczalnej grafomanii, nie pisałam bloga już od ponad roku! Nie dlatego, że nic ciekawego się nie działo - raczej dla tego, że działo się za dużo i nie było czasu, żeby usiąść do komputera. W każdym razie, od dziś postanawiam blogowe lenistwo zmienić i mam nadzieję, że ktoś się z tego ucieszy.

Tytułem wstępu wytłumaczę się jeszcze z zamierzonej treści bloga. O ile zapewne wielu z Was szalenie interesuje, co jadłam na śniadanie (tak, tak, takie blogi też niestety prowadziłam...), tym razem zamierzam ograniczyć się do opowiadania o moich Przygodach - głównie podróżniczych. A ponieważ sama już nie wiem,  kiedy jestem w domu, a kiedy jestem w podróży, czasami zdarzy mi się pewnie napisać i o Londynie, i o Warszawie. I o tym, co było dawno (całe dwa, albo i trzy lata temu), też czasem napiszę. 

Tym razem jednak będzie o Tatrach. O tym, że są piękne. I o tym, że łaskawe. Że czasem potrafią wybaczyć nawet głupotę. 

-Chodź, chodź, chodź pojedźmy w Tatry! - zawołałam ochoczo do mojego wspinaczkowo-życiowego partnera gdzieś około czerwca.  W końcu, tyle już lat obiecywałam sobie zejście z tatrzańskich szaków i prawdziwą wspinaczkę. Wreszcie poczułam, że czas. 

Jak to się jednak dość często w życiu zdarza (często chyba też bywa odwrotnie), głębokie przekonanie, "że czas", miało niewielkie przełożenie na rzeczywistą do czynów gotowość. Ale, co tam drobnostki! Byle do września, byle już w góry! Samolot, pociąg,  półtorej godziny gramolenia się z całym szpejem na Halę Gąsienicową i już zameldowaliśmy się w Betlejemce.
(Dla niewtajemniczonych: "szpej" to wszystkie te sznurki i żelastwo potrzebne do podwieszania się pod skałę. "Betlejemka" - to taki mały domek po prawej stronie od szlaku, który wiedzie do schroniska Murowaniec. Na bardzo małej przestrzeni nocuje tam zazwyczaj bardzo dużo wspinaczy. Suszą swoje liny, majtki i skarpetki, rozwieszone miedzy piętrowymi łóżkami. Wsuwają parówki i gorące kubki, korzystają z jednej jedynej toalety i snują górskie opowieści.)

Zgodnie z planem, mimo lat nieobecności w warszawskim środowisku wspinaczkowym, na miejscu wpadłam na kilkoro znajomych. Potraktowali mnie znacznie sympatyczniej niż jedno z internetowych forów, na którym dostałam przed wyjazdem tęgi ochrzan za sam pomysł taternickiej działalności. ("Co ty sobie, dziewczynko, wyobrażasz, lepiej posiedź w domu, a nie ładuj się w góry". Nie wiem, czy zrzucić to na karb hermetyczności wspinaczkowego światka, czy może jednak szowinizmu). Dostałam więc w Betlejemce garść porad, kilka zachęcajacych klepnięc w plecy i już następnego dnia, poraz pierwszy w życiu, zarzuciliśmy na plecy wory z linami i poszliśmy  w s p i n a ć  s i ę  w  T a t r a c h. 

Kto wie, gdzie jest przełęcz Karb, ten wie, że podchodząc od kotła Gąsiennicowego na przełęczy po prawej stronie widnieje wąziutka, wydeptana ścieżka. Wiedzie ze szlaku pod zachodnie ściany Kościelców. Na tę właśnie ścieżkę wstępując, na plecach poczułam dreszcz niezwykłego podniecenia. Oto właśnie spełniłam marzenie dziecińtwa. Z e s z ł a m  z e  s z l a k u t u r y s t y c z n e g o. (Zrozumie ten, kto spędził lata marząc o czymś, ale bojąc się po to sięgnąć.) Nie wiedziałam jeszcze, że dzień będzie obfitował w więcej dreszczy - głównie ze strachu i z zimna...

Na Pierwszy Raz wybralismy drogę dość łatwą (Byczkowski) i ufni byliśmy, że "zrobimy" ją raz-dwa. Nie wzięliśmy pod uwagę faktu, że jedną z najważniejszych umiejętności w górach jest umiejętność czytania schematu drogi i odnajdywania jej w skale. Nie wzięlismy pod uwagę, że błądząc w pionie raz w prawo raz w lewo, spędzimy na Kościelcu... bite siedem godzin. Uskrzydlona swoim pierwszym od sześciu lat prowadzeniem*, nie wziełam pod uwagę, że kiedy dotrę do stanowiska, zacznie lać deszcz na przemian z gradem. Że przestanę słyszeć mojego partnera, który został czterdzieści metrów niżej . Że będę się trząść ze strachu, czy w takich warunkach uda nam się poprowadzić ostatni - najtrudniejszy - wyciąg wspinania.

Po godzinach mozołu dotarliśmy do końca. Przemoczeni do suchej nitki, roztrzęsieni po pokonywaniu swojej pierwszej tatrzańskiej drogi w strugach płynącej po niej wody,  zabraliśmy się za zjazdy. Trzy wyciągi, a "na sześciesięciometrowej linie łatwo przegapić stanowisko i zjechać za nisko", jak przestrzegł mnie w Betlejem znajomy instruktor. Zaczynało się sciemniać i wiedząc, że czasu do stracenia na błędy już nie ma, z duszą na ramieniu opuściłam się w szarą mgłę pode mną.

Na ścieżce stanęlismy o pół do dziewiątej wieczorem. Szczęśliwi, bo żywi. Zmartwieni, bo już nie tak pewni, czy właściwie wiemy, co tak na prawdę robimy i jak to robić bezpiecznie.

Żeby pognębić nas jeszcze trochę, Kościelec postanowił zahaczyć nasze ściągane po zjeździe liny. Ot, węzeł, którym są związane, wciska się gdzieś w szczelinę. Ot, lina nie spada. I koniec. Leje deszcz. Jest zimo, jest ciemno. Mój partner ciska na mnie nienawistne spojrzenia. (Nie tylko pierwszy raz wspina się w Tatrach, on w ogóle pierwszy raz w życiu w Tatry przyjechał, a ja bardzo się staram, żeby pokochał je tak samo, jak ja. Jak do tej pory, chyba wychodzi mi słabo).

Sześciesiąt minut i pół tabliczki czekolady później szpej (także liny) mamy spakowany w plecaki. Z nosami na kwintę maszerujemy w dół. Mój partner wyraża zwątpienie, czy właściwie cały ten wyjazd był dobrym pomysłem. Ja siedzę cicho, tylko w duchu prawie się modlę, żeby ciepła kolacja i grzane wino przywróciło mu wiarę w nasze możliwości. (Możliwości? Umiejętności? Dziewczynko, gdzie ty nas wpakowałaś! - karcę sama siebie i przysięgam w myślach, że od jutra będziemy bardziej ostrożni, że dokładniej sprawdzimy przebieg drogi, że wyjdziemy z Betlejem jeszcze przed wschodem słońca.)

I tak, nie udało mi się Wam opowiedzieć, do czego w Tatrach przydaje się szminka. To zatem w następnym odcinku. Dobranoc!

___________________________________________________

*osoba "prowadząca" wyciąg wspinaczkowy, czyli odcinek drogi wiodący od jednego do drugiego stanowiska, wciąga za sobą linę i przyczepia ją do skały w miejscach,  w których w skale uda się osadzić specjalne punkty ubezpieczające. W razie upadku spada się więc dwa razy dalej niż odległość do ostatniego punktu. Jako strachliwa kobitka całe lata od takiej ekwilibrystyki stroniłam.
Bardziej techniczy opis, czym jest "prowadzenie" można znaleźć w materiałach szkoleniowych PZA, tutaj.